niedziela, 15 kwietnia 2012

Test / Recenzja AKG K172HD


Krótkie wprowadzenie

            Początki bywają trudne. Po pierwszym odsłuchu AKG K172HD zawiodły mnie na całej linii. Wiedziałem, że wygrzewanie zmienia słuchawki, jednak naprawdę zwątpiłem. Znając ich cenę, reklamowane możliwości i charakterystyczny środek AKG spodziewałem się czegoś bliskiego ideału.
            Moim pocieszeniem było to, że to nie ja je kupiłem. Szybko założyłem na głowę swoje Aurvany i zapomniałem o całej sprawie. Urosłem nawet trochę w piórka, jako dumny konsument, który dokonał kilka miesięcy wcześniej bardzo dobrego wyboru, bo CALe grzmiały i lśniły jak nigdy wcześniej. Podobno wszystko co piękne rodzi się w bólu. W tym wypadku również dosłownie, ale o kwestiach ergonomicznych niedługo. Na ironię, recenzowane słuchawki zdobyłem kosztem Aurvan.


Co było w pudełku?

            Eleganckie, czarno-białe pudełko AKG K172HD nie zawiera wiele. Oprócz słuchawek, wygodnie i stylowo zapakowanych, jest tam nakręcana przejściówka na „duży jack”, ulotka ze specyfikacją i informacja o gwarancji. Cała uwaga nowego nabywcy skupia się więc na słuchawkach - zamkniętych, nausznych brzydactwach o welurowych padach. Tak, piękne to one nie są. Są zgrabne, lecz surowe – ich zieleń i masywna budowa przywodzi na myśl koszary wojskowe, a nie produkt który miałby służyć w eleganckim salonie czy klimatycznym studiu nagraniowym. Efekt ratują trochę metalowe akcenty oraz opaska w kolorze kremowo-piaskowym. Jednak toporność słuchawek o tej konstrukcji i zastosowaniu jest wręcz znakiem rozpoznawczym AKG. Słuchawki są lekkie (200 gramów), zawierają samodostosowujący się pałąk ze skórzaną opaską okalającą głowę, metalowo-plastikową obudowę oraz trzymetrowy, jednostronny kabel – miękki, dosyć gruby – zakończony pozłacanym wtykiem 3,5 mm z gwintem do nakręcenia nań przejściówki (również pozłacanej). Ich opór wynosi 55 Ohmów, oferowane pasmo przenoszenia to 18Hz – 26 kHz, a efektywność 94 dB, według mnie niska. Przetworniki zastosowane w tym modelu to Varimotion XXL – charakteryzują się większą sztywnością bliżej centrum membrany i podatnością na obrzeżach[1].
            Milutkie welurowe nauszniki oprócz tego, że niesamowicie zbierają kurz i grzeją uszy, cisną czaszkę jak tylko mogą. Same są dosyć miękkie, jednak siła nacisku pałąka jest bardzo duża. Po dłuższych odsłuchach uszy jeszcze kilka sekund są przyklejone do głowy, nie wspominając o bólu małżowin. Często po ich założeniu słychać jak się przesuwają po uchu, ich nacisk decyduje o położeniu. Mechanizm jednak stopniowo się wyrabia. Pomagam mu zakładając słuchawki na pudełko wraz z podręcznikiem pod tytułem Teorie Literatury XX wieku – przydaje się znacznie bardziej niż na pierwszym roku studiów. Mam nadzieję, że będzie coraz lepiej. Opis jest oczywiście lekko hiperbolizowany, jednak prawdą jest, że o słuchawkach na głowie nie sposób zapomnieć. Jeśli miałbym być bardziej upierdliwy to dodam, że skórzana opaska przykleja mi się do łysej czaszki, nie zostawia jednak odcisków jak każde inne słuchawki…

Jak i z czym to gra?

            Pierwsze odsłuchy niewygrzanych AKG były dokonane na uNostromo USB DAC, któremu wyraźnie brakowało mocy. Pokrętło należało rozkręcić do 70 – 80% by zabrzmiały na przyzwoitym poziomie głośności. Jednak dźwięk był słaby, zupełnie bez energii. Musiałem pomagać mu wtyczką EQ od Foobara – dodatkowo wgranym i rozbudowanym rozszerzeniem o nazwie „Graphic Equalizer”. Początkowo służył jako boost głośności, potem do equalizacji poprzez typowe i mocne „usta Mariana”, czyli mocne podbicie basu, znaczne wycięcie środka i podbicie sopranów. Na czysto słuchawki brzmiały wstrętnie – wszędobylski środek, stłumione talerze i mocno oddalony, rozmyty bas. Z EQ dało się „ukręcić” coś przyzwoitego. Na pochwałę zasługiwało ich tłumienie, zrozumiale są one reklamowane jako słuchawki do pracy studyjnej w głośnym otoczeniu.
            Ich pierwszy właściciel starannie i delikatnie wygrzewał je przy pomocy Master of Puppets zespołu Metallica, chowając je do pudełka, przez co tylko solówki Hammeta czasem się z niego wydobywały. Na następne odsłuchy przyszedł czas kilka dni temu, już z Fiio E10, który poradził sobie z nimi wyśmienicie. Mocy mu nie brakuje, przez co słuchawki naprawdę „dostały kopa”, a wbudowany układ z podbiciem niskich tonów (+3dB) sprawdza się doskonale – słuchawki wymagały tylko delikatnego wycięcia środkowego pasma i podbicia sopranów. Byłem zachwycony. Co w takim razie się stało? Wygrzewanie dało wiele, ale prawdopodobnie w największej mierze na pozytywny ich odbiór wpłynęła zmiana mojego gustu muzycznego, który gwałtownie przeniósł się z eksperymentalnego metalu (Meshuggah) na ciepły i warczący jazz/fusion. Fiio E10 okazał się wzmacniaczem lepiej współpracującym z nimi.
Próbowałem zaadoptować swoje Philipsy SHP5401 i Sennheisery HD480 jako „jazzofony”. Pierwszym brakowało ciepłego środka, drugim przestrzeni i powietrza. AKG „wstrzeliły się” idealnie. Aktualnie są wspomagane mało znanym rozszerzeniem do programu Foobar, które nosi nazwę Bauer stereophonic-to-binaural dsp, o którym pozwolę sobie wkrótce napisać parę słów, a niecierpliwych odsyłam do wyszukiwarki Google.   
Wspominany dominujący środek AKG należy po prostu pokochać w innym wypadku trzeba szukać czegoś innego. Stwierdzenie, że AKG brzmią jak zza kurtyny lub spod koca jest dosyć trafne. Nie są one czytelne, dźwięk jest jakby oddalony i lekko rozmyty – miękki. Jeśli nie przypadnie nam do gustu, to raczej nic się nie da zdziałać. Na wielką pochwałę zasługuje separacja instrumentów oraz scena. Słuchawki wydają się grać z jednego punktu, nie z dwóch oddzielnych przetworników. Z ekspozycją instrumentów jest nieco gorzej (chociaż nie wiem, jak wielki udział ma w tym Fiio E10), lecz wspominany wyżej filtr Bauer… znacznie to poprawia.

Zakończenie

            AKG K172HD polecam tym, którzy szukają słuchawek niezwykle ciepło grających, o mocnym przestrzennym dźwięku, solidnie wykonanych – bez względu na wygląd. Targetem gatunkowym w tym wypadku będą jednak „klasyczne” gatunki, bez zbędnych eksperymentów – jazz, rock i podobne. Bassheadom się nie spodoba, zawiodą się fani zespołu Meshuggah i djentu – gatunku, który przypadkowo zainicjował jeden z muzyków powyższego zespołu. Na marginesie mówiąc,  jednym z wywiadów użył on słowa djent jako onomatopeję charakteryzującą brzmienie jego zespołu. Jest to brzmienie specyficzne, bo jak inaczej określić zespół z „trzema basistami” – oczywiście nazywany tak żartobliwie, ze względu na dwóch gitarzystów grających na ośmiostrunowych monstrach i basistę dodatkowo grającego w niskim strojeniu. Ta rozbudowana anegdotka ma służyć lepszemu sprecyzowaniu przeznaczenia opisywanych słuchawek. Prościej mówiąc słuchawki są do wszystkiego, byle grało „normalnie”.
            Dodam, że recenzowane słuchawki zdobyłem na drodze wymiany moich nudnych Creative Aurvana Live! z dopłatą z mojej strony. Było warto.

Podczas pisania recenzji wtórowali mi Louis Armstrong & Duke Ellington.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz